niedziela, 28 sierpnia 2016


Arlekin III,
prawdopodobnie ostatnie zdjęcie.

         „W 1937 r. zakończona została organizacja wyczynowej grupy sportowej w CWK w Grudziądzu” (1, str. 261). Arlekin III, koń rtm. Roycewicza, na Olimpiadzie w Berlinie w 1936 r. został zakwalifikowany do tej grupy.
„Tuż przed wybuchem II wojny światowej konie Grupy Sportu Konnego zostały ewakuowane z Grudziądza i skierowano je do koszar 1 Pułku Strzelców Konnych w Garwolinie. Zdążając tam pieszym marszem, zatrzymano się na wypoczynek pod Górą Kalwarią i ulokowano konie w dużej stodole. W tym czasie miał miejsce nalot lotniczy, bomba trafiła w stodołę, pozabijała konie, a reszty zniszczenia dokonał gwałtowny pożar.”(1, str. 303). Tak kończy się informacja o losach koni Grupy Sportu Konnego w „Dziejach konkursów hipicznych w Polsce” Witolda Pruskiego. Kataklizm, jaki spotkał nasz kraj, stawiał przed ludźmi większe problemy niż los kilku koni.
         W 1994 r. nawiązałem kontakt z Kołem Pułkowym 1 Pułku Szwoleżerów JP. Szczególnie bliskie stosunki łączyły mnie ze śp. Zastępcą Przewodniczącego Koła, ppłk w st. spocz. doktorem Zdzisławem Klawe. Pan Zdzisław, pochodzący ze znanej rodziny warszawskich przemysłowców, już jako młody człowiek brał udział w konkursach hipicznych i żywo interesował się tą dziedziną sportu. Jesienią 1938 r. rozpoczął slużbę wojskowa w Szkole Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu. Miał tam możliwość oglądać treningi koni Grupy Sportu Konnego i zapamietać te najsłynniejsze, które startowały na Olimpiadzie w Berlinie. Tuż przed wybuchem wojny podchorąży Klawe został skierowany do 1 Pułku Szwoleżerów, w którym odbył całą Kampanię Wrześniową. Uniknął niewoli i kontynuował służbę w tych samych barwach w konspiracyjnych stukturach pułku w ZWZ AK. Za walki w Powstaniu Warszawskim został odznaczony Orderem Wojennym Virtuti Militari. Po wojnie został lekarzem.
          W trakcie jednego z naszych spotkań pan Zdzisław pokazał mi zdjęcie wykonane wiosną 1940 r. „To ja z Arlekinem III” powiedział pan pułkownik. Następnie potoczyła się opowieść o młodym podporuczniku i słynnym koniu sportowym.
         „W drugiej połowie września 1939 r. gospodarz z okolic Góry Kalwarii przyprowadził do Instytutu Biologicznego w Drwalewie konia z rozległymi, zaropiałymi ranami oparzeniowymi na szyi, karku i grzbiecie. Rozmieszczenie
i rozległość ran na długi czas uniemożliwiały użytkowanie konia
w gospodarstwie. Pan Henryk Makarski, administrator Drwalewa, nie zidentyfikował konia, ale ocenił go i kupił za wóz ziemniaków. Sprzedający uważał, że pieniądze polskie będą bezwartościowe, ziemniaki zaś sprzedawał na przedpolu walczącej jeszcze Warszawy. Z nieskładnych informacji pan Makarski dowiedział się, że koń wydostał się wraz z innym z płonącej stajni położonej 3 – 4 kilometry od Góry Kalwarii. O losach drugiego konia sprzedający wyraźnie nie chciał mówić.
         W połowie listopada zobaczyłem kupionego konia; był w dobrej formie i mogłem go rozpoznać. Ubytki poparzeniowe pokryte były naskórkiem z niewielkimi ogniskami ziarniny. W styczniu ubytki całkowicie pokryły się naskórkiem, pojawiły się kępki sierści. W marcu konia zacząłem siodłać i oprowadzać bez obciążenia. Starannie kontrolowane czucie i odruchy w okolicach wygojonych. W kwietniu rozpocząłem godzinne pełne treningi.
W maju w Drwalewie pojawiła się niemiecka komisja wojskowo –  weterynaryjna. Oglądając zgromadzone tam liczne konie, oficerowie niemieccy wyraźnie zwrócili uwagę na Arlekina. Instytut Biologiczny został przejęty przez Niemców, co uniemożliwiło mi dalszy kontakt z koniem” (maszynopis
dr Klawe).
          
                                                             rtm. Robert Woronowicz


1. Witold Pruski, Dzieje Konkursów Hipicznych w Polsce, Wydawnictwo Sport i Turystyka, Warszawa 1982.



środa, 24 sierpnia 2016

Generał

(gen. Michał Gutowski we wspomnieniach instruktora wyszkolenia kawaleryjskiego
Szwadronu Kawalerii WP, Zastępcy Dowódcy Szwadronu)

Pierwsze spotkanie.

            Był 11 listopada 2000 roku. Od miesiąca szkoliłem Szwadron Kawalerii Wojska Polskiego do wystąpienia w tym dniu. Miał to być pierwszy udział pododdziału w Święcie Niepodległości. Wiedzieliśmy, że na tę uroczystość przyleciał aż z Kanady legendarny Generał, ostatni z żyjących dowódców szwadronu z Kampanii Wrześniowej, czyli człowiek, który wie, co to jest kawaleria. Odwiedził nas wieczorem tego dnia. Zameldowałem się przed prostym jak trzcina starcem o przenikliwym spojrzeniu. Generał wygłosił przemówienie do ułanów. Już wówczas zwróciłem uwagę na jasność formułowanych myśli i bezbłędne powroty do głównego wątku po każdej dygresji, niezwykłe jak na dziewięćdziesięcioletniego człowieka. Generał pochwalił ułanów za gwardyjski wygląd w czasie defilady. Myślałem, że chce ich podnieść na duchu, w końcu ćwiczyliśmy tak krótko. Jednak później już na osobności pochwalił naszą pracę szkoleniową, a wizytując w parę dni potem trening – zaaprobował metody szkoleniowe. Odetchnąłem.

Wspomnienia.

            Kontakty z Generałem stawały się coraz częstsze. Wówczas mieszkał sam na ulicy Oleandrów i tylko weekendy spędzał u przyjaciół. Lubił, gdy odwiedzaliśmy go w trzy, cztery osoby z kawalerii ochotniczej. Adam, Krzysztof i ja stanowiliśmy grupę młodych osób, przy których Generał wyraźnie się ożywiał. Wspomnienia dzieliły się na te wojenne oraz sportowo – jeździeckie. Zadziwiała fotograficzna niemal pamięć zdarzeń z Kampanii Wrześniowej oraz walk 1 Dywizji Pancernej w 1944 i 45 roku. Słuchając wspomnień, czuło się prawdę przebijającą ze słów Generała. Opisy szarż kawaleryjskich, pojedynków pancernych pozbawione były patosu, za to pełne samokrytycyzmu opowiadającego, zastanawiającego się zawsze, czy można było zrobić coś lepiej, aby ochronić własnych podwładnych. Wspomnienia jeździeckie i przemyślenia szkoleniowe dotyczące koni
i jeźdźców zadziwiały prostotą rozwiązań i metodycznością działania. Osiągnięcia Generała były najlepszym potwierdzeniem słuszności jego teorii. Z wielkim niepokojem przyjmowaliśmy częste w pierwszych latach wyjazdy naszego ghuru do Kanady. Czy jeszcze wróci? To pytanie dręczyło nas do momentu każdego powrotu. Poczuliśmy ulgę, gdy na stałe zamieszkał w Polsce.

Razem na koniu.

Do 2004 roku wizyty Generała w Starej Miłosnej, gdzie stacjonuje Szwadron Kawalerii WP, łączyły się z przejażdżkami konnymi. Pierwsza miała miejsce wiosną 2001 roku. Nie znając jeszcze tężyzny pana Michała wybrałem spokojną, starą klacz Borowinę, sam zaś dosiadłem mojej Dumki. Po pięciu minutach Generał powiedział: „zawsze jeździłem na dobrych koniach, a pan dał mi taką łupę”. Zaproponowałem zamianę na moją klacz. Po uzyskaniu aprobaty zeskoczyłem z konia gotów pomóc weteranowi przy zsiadaniu.”Niech pan przytrzyma oba konie” – rozkazał Generał, po czym bez schodzenia na ziemię przesiadł się z jednego konia na drugiego. Nawet nie zdążyłem się wystraszyć, tak szybko to zrobił. Odtąd przejażdżki stały się normalnością, czasami łączyły się ze skokami przez nieduże przeszkody terenowe. Po każdym takim wydarzeniu z przejęciem relacjonowaliśmy znajomym wyczyny  Naszego Dziewięćdziesięciolatka. Kiedyś Generał obserwował prowadzony przeze mnie trening władania szablą i cięcie łóz. Nie wytrzymał, dosiadł konia i spróbował tej sztuki, w której przodował na zawodach Militari ponad sześcdziesiąt lat temu. Najazd na łozę i moment cięcia były idealne, jednak wyniesione z wojny uszkodzenie oka powodowało, że szabla mijała łozę. „ Nic to” – powiedział –  „jestem już umówiony na zabieg u okulisty, po nim będzie lepiej”.
W czerwcu 2002 roku na Wielkiej Rewii Kawalerii w 25 Brygadzie Kawalerii Powietrznej Generał dowodził defiladą 140 kawalerzystów. Po defiladzie mieliśmy wykonać pozorację szarży. Okazało się, że nasz Weteran dowodzi i w tej części Święta. 140 koni ruszyło kłusem, a następnie galopem po murawie lotniska w Glinniku. Na komendę „marsz, marsz” konie ruszyły cwałem. Na czele na kasztanowatym Tunisie pędził dziewięćdiesięciodwuletni Generał.
Zimą 2003/04 kłopopty z kręgosłupem nasiliły się, konieczna była operacja. Termin wyznaczono na styczniowy poniedziałek. W niedzielę poprzedzającą ten dzień Generał pojechał do zaprzyjaźnionej stajni, dosiadł konia i przeskoczył na nim kilka niewielkich przeszkód. Operacja udała się, chodził sam w dwa dni później, ale na konia nie wsiadł już nigdy.

Ułani.

Generał starał się odwiedzać Szwadron Kawalerii WP zawsze, gdy przychodził nowy pobór. W kilkunastominutowej mowie przedstawiał kandydatom na ułanów zaszczyt, jaki ich spotkał w związku ze służbą w tym pododdziale. Odwoływał się do pamięci o tych wszystkich swoich kolegach, którzy polegli walcząc o wolną Polskę. Wrażenie na ułanach wywierał niesamowite, nie zdarzyło się, aby którykolwiek przysnął na takim wykładzie. Kontakt z tymi młodymi następcami dawnych kawalerzystów działał na Generała, jak pobudzający narkotyk. Głos stawał się dźwięczny i wyraźny, prosta postawa i groźne spojrzenie powodowały, że spotkanie takie na zawsze pozostawało w pamięci żołnierzy.

Pożegnanie.

Nieubłagany czas coraz bardziej dawał o sobie znać. W 2005 roku Generał zamieszkał na stałe u Pani Ewy i Pana Ryszarda – swoich przyjaciół, którzy otaczali go opieką od czasu powrotu z Kanady. We wrześniu 2005 roku zorganizowano wspaniałe urodziny Generała na Warzawskiej Cytadeli. Miałem wówczas honor pełnić funkcję jego adjutanta i towarzyszyć Mu we wjeździe na Cytadelę w stylowym lando. Zima to dla tak wiekowych ludzi bardzo ciężki czas. Generał dużo spał, w trakcie spotkań widać było wyczerpywanie się sił witalnych przyspieszone poważną chorobą. Nadchodziła Wielkanoc, w Wielki Piątek zatelefonował do mnie Generał. Powiedział, że idzie do szpitala i że ma przeczucie, że się już nie zobaczymy. Podziękował mi za pracę włożoną w wyszkolenie Szwadronu – „Pistolet z pana, panie Robercie”- to najwyższa pochwała, jaka może spotkać kawalerzystę z ust przedwojennego oficera. W piętnaście minut byłem u pp. Ewy i Ryszarda, gdzie przebywał Generał. Porozmawialiśmy piętnaście minut, wszystko wyglądało w najlepszym porządku. W Wielką Sobotę zawieziono go do szpitala na wzmocnienie kroplówką przed Świętami. W Wielką Niedzielę, szykując się do wyjścia z kliniki, Generał upadł i złamał sobie kość udową.
Operacja, a po niej nieudana rehabilitacja przyspieszyły nadejście końca. W trakcie kilkakrotnych wizyt w szpitalu, a później w hospicjum poznawał nas i zawsze pytał: „ co tam w Szwadronie?”, ale rozmowa w pamiętny Wielki Piątek była zgodnie z jego przeczuciem ostatnim naszym w pełni świadomym kontaktem.

                                                                                         rtm. Robert Woronowicz