W jesiennym numerze "Hodowcy i jeźdźca" ukaże się mój artykuł "Koń - żołnierz zawodowy", możecie już teraz go przeczytać.
W kawalerii II RP koń był traktowany, jak
żołnierz zawodowy.
Jak
już pisałem w majowym numerze Hodowcy i Jeźdźca o konie kawaleryjskie w II RP nie było łatwo. Pozyskane z trudem konie
remontowe były przez trzy lata szkolone, zanim zostały uznane za w pełni zdolne
do służby. Tyle czasu trwała też nauka podchorążego zanim został oficerem
zawodowym kawalerii. Następnie koń miał służyć w wojsku do 16 roku życia czyli
10 lat. Na pewno konie w pełni zdrowe i przydatne do służby były przetrzymywane
rok, dwa dłużej. Długa służba sprawiała, że konie zwierzęta o doskonałej
pamięci stawały się wytrawnymi żołnierzami – instruktorami dla rekrutów służby
zasadniczej. Koń pamiętał podstawowe komendy, sygnały trąbki, określone
wymagania podczas wykonywania charakterystycznych czynności, jak np. spieszanie
się kawalerii, poruszenia z koniowodnymi po spieszeniu. W kawalerii inny był
również rozwój inteligencji koni niż obecnie w szkołach jazdy konnej, gdzie
codziennie zmienia się kilku kursantów a każdy jest inny. W wojsku relacje
zwierzę – człowiek bardziej przypominały relacje właściciela z własnym
czworonogiem. Kawalerzysta i koń uczyli się siebie nawzajem przez rok lub dwa.
Żołnierz obcował z koniem znacznie częściej niż większość dzisiejszych
właścicieli stąd wywiązywała się między nimi szczególna więź.
Koń
stojący w stajni w stanowisku o siebie nie zadba. Wszystkie jego potrzeby musi
zaspokoić człowiek w stopniu takim aby mógł służyć 13 i więcej lat w pełni
sprawny i gotów do wypełniania nielekkich zadań, jak np. udział w manewrach.
Każdy
szwoleżer, ułan, strzelec konny czy kanonier sam zajmował się swoim
wierzchowcem. Tylko w szczególnych wypadkach, jak urlop czy choroba w tych
czynnościach zastępował go kolega. Nie było, jak dzisiaj w ośrodkach jeździeckich
wachty, która zajmowała by się wszystkimi końmi. Obowiązkiem dyżurnych stajni
było utrzymywanie czystości pomieszczenia, pilnowanie bezpieczeństwa koni oraz
dopajanie w czasie upałów. W nocy, dyżurny nie mógł usiąść. Cały czas musiał
być w ruchu doglądając koni i usuwając na bieżąco obornik.
Każdy
kawalerzysta osobiście sypał owies swojemu wierzchowcowi i stał przy nim
pilnując aby żadne ziarno owsa nie zmarnowało się. Wynikało to z ograniczonych
funduszy na paszę, której ilości były skrupulatnie wyliczane i wydzielane.
Obowiązywała zasada, że lepiej gdy koń zje o jedno ziarno owsa za mało niż miał
by jedno ziarno zostawić. Jeżeli dowódca szwadronu chciał aby jego konie
prezentowały się lepiej organizował dodatkowy
owies np. od zaprzyjaźnionych ziemian, jak rtm.. Michał Gutowski,
dowódca 1 szwadronu w 17 Pułku Ułanów w Lesznie. Karmienie odbywało się trzy
razy dziennie a jego punktualność była surowo przestrzegana. Spowodowane to
było zegarem biologicznym wytwarzanym przez system trawienny zwierzęcia i
związane z jego zdrowiem. Gdy zaczynałem jeździć konno w 1980 r. w ramach
jeździectwa akademickiego, obowiązywały te zasady zaszczepione instruktorom
przez ich nauczycieli, którymi byli oficerowie i podoficerowie przedwojennej
kawalerii. Ja osobiście miałem zaszczyt być uczonym przez mjr. Marka
Rozczynialskiego (promocja grudziądzka 1938 r.). Wdrożona nam zasada żelaznej
punktualności karmienia skutkowała następującymi konsekwencjami dla
niepunktualnych. Jeżeli karmienie opóźniło się o 1 godzinę (na obozach letnich
poranne karmienie 5. 00, pierwsza jazda 6. 00) najbliższy trening jeździecki był odwołany. Opóźnienie
karmienia ponad dwie godziny skutkowało odwołaniem wszystkich treningów w danym
dniu.
Podobnie
rzecz miała się z pojeniem. Nie było oczywiście automatycznych poideł, nie
biegano po stajni z wiadrami. Każdy kawalerzysta prowadził osobiście swojego
rumaka do poidła tzn. do dużego
pojemnika (koryta) wypełnionego wodą, gdzie koń pił do syta. Takie pojenie
odbywało się pół godziny przed karmieniem a w upalne dni pojono konie
dodatkowo. Przy ulicy Szwoleżerów w Warszawie, gdzie przed II Wojną Światową
znajdowały się koszary pułku do końca lat 90 – tych ubiegłego wieku stały
jeszcze betonowe koryta, które służyły jako poidła koni szwoleżerskich w II RP.
Dopiero wybudowanie na tym terenie ambasad Japonii i Korei Pd. zlikwidowało te
kawaleryjskie pamiątki.
Aby
zapewnić koniom dłuższy odpoczynek, co roku w miesiącach letnich wyprowadzano
je na pastwiska użyczane przez zaprzyjaźnionych z oddziałami właścicieli
ziemskich, na których konie przebywały parę tygodni. „Dawanie łąki na wypas dla
wojskowych koni był to rodzaj podatku, jaki obowiązywał naszych ziemian.
Chłopaki mieli labę, bo nic nie robili, szef pilnował, żeby nie rozrabiali, a
ja nie miałem nic do czynienia oprócz czytania książek i zabawiania moich
gospodarzy… Danusia (klacz autora) zdobyła się na piękny wyczyn. Któregoś dnia,
kiedy chłopcy nieszczególnie uważali, bo konie dotychczas najspokojniej pasły
się, „zadarła ogona” i poprowadziła wszystkie konie do Leszna. Próbowali chłopi
po drodze te rozbiegane konie łapać, ale nic z tego nie wyszło. Parę dni wypasu
zmarnowane, bo konie po tym wyczynie wróciły strasznie zbiedzone.” Wspominał
dowódca zwiadu konnego 55 Pułku Piechoty z Leszna, por. Sławomir Lindner. Zwiad
szkolił się w stacjonującym w tym samym mieście 17 Pułku Ułanów Wielkopolskich.
(„Ale serce boli” Sławomir Lindner, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1983)
Dawki paszowe były ściśle wyliczone w niewygórowanych
ilościach, jednak wiadomo, że staranne czyszczenie to dodatkowy kilogram owsa.
Dlatego utrzymanie czystości sierści końskiej było szczególnym zadaniem
kawalerzysty. Koń był bardzo dokładnie czyszczony rano. Jego opiekun był
rozliczany z ilości kresek kurzu wystukanych ze zgrzebła za stanowiskiem konia.
Wprawdzie złośliwi twierdzą, że o czystości konia świadczy ilość kurzu
pozostawiona w sierści konia ale to ciężko sprawdzić. Zasada ta po wojnie
obowiązywała w stadninach i stadach ogierów, gdzie znalazło zatrudnienie wielu
kawalerzystów II RP. Przed każdym wyjściem na zajęcia koń był dodatkowo
podczyszczany a po każdym treningu starannie rozczyszczany. Na noc wierzchowiec
był dodatkowo czyszczony. Przy tak wielkiej dbałości o czystość sierści
wierzchowca, często trudno było o uzyskanie odpowiedniej ilości kresek kurzu ze
zgrzebeł. Wówczas ułan „pożyczał” kurz od kolegi, którego koń był po
ćwiczeniach bardzo brudny. Zasady starannego czyszczenia koni obowiązywały po
wojnie w jeździectwie akademickim lat 80 – tych (nauki przedwojennych
kawalerzystów). Przed każdą jazdą instruktor drobiazgowo sprawdzał czystość
koni kursantów. Jeżeli zauważył dużą niestaranność czyszczenia, nakazywał jazdę
na oklep lub w szczególnych przypadkach wycofywał jeźdźca i konia z zajęć. Zasada
ta upadła wraz z komercjalizacją nauki jazdy konnej.
Aby zwierzęta nie
zjadały razem z sianem i słomą kurzu i sierści, które wypadały z nich w czasie
czyszczenia, czynność ta wykonywana była poza stajnią przy koniowiązach.
Utrzymywanie czystości w stajni powodowane było również
bardzo niewielkimi ilościami słomy przewidzianej dla jednego konia. Konie stały
w stanowiskach długości 3 metry i szerokości 1,5 metra. Obowiązkiem dyżurnego
stajni było usuwanie na bieżąco obornika. Mimo, że kawalerzysta po niedługim
czasie umiał rozpoznawać kiedy, który koń zabierał się do tej ważnej czynności
nie wolno było podstawiać szufli na odchody pod zad koński aby nie denerwować
rumaka dziwnymi odgłosami za jego ogonem.
Innym
sposobem utrzymywania czystości stajni były mierzwniki. Był to system suszarni
do mokrej, niezużytej słomy, z których uzupełniano ściółkę w końskich
stanowiskach.
Dużą
wagę przywiązywano do zapewnienia wierzchowcom ruchu Konie stały w stanowiskach nie w boksach, jak
dzisiaj. W pułkach nie było również automatycznych karuzeli obecnych w
większości współczesnych ośrodków jeździeckich. Ruch zapewniali koniom kawalerzyści.
Przed południem odbywały się podstawowe zajęcia jeździeckie, które trwały ok.
1,5 godziny. Po południu wyprowadzano konie na godzinnego stępa pod siodłem, na
oklep lub w ręku.
Z
powyższych przykładów widać, że szwoleżer, ułan, strzelec konny, kanonier DAK –
u (Dywizjonu Artylerii Konnej) znaczną część dnia w swojej służbie wojskowej
spędzali przy koniu. Karmienie, czyszczenie i przygotowanie do zajęć, trening
jeździecki, rozczyszczenie, południowe karmienie, przygotowanie konia do
popołudniowego stępa, rozczyszczenie, karmienie wieczorne, czyszczenie po całym
dniu, ostatnie pojenie. Między tymi czynnościami związanymi z koniem
kawalerzysta musiał jeszcze szkolić się w przedmiotach wojskowych pieszych. W
czasie manewrów a potem na wojnie, najpierw zajmowano się końmi. Dopiero po
pełnym zadbaniu o nie, żołnierz mógł się zająć sobą.
W
porównaniu ze służbą w innych rodzajach wojska, gdzie koni było mniej (a były
wszędzie) była to naprawdę ciężka służba.
Tak
zadbane konie bardzo wiązały się z wojskiem. „ Znane są wypadki, kiedy
wysłużony koń kawaleryjski, wybrakowany z pułku po przekroczeniu regulaminowego
wieku (16 lat) i sprzedany, człapiący w wózku handlarza czy wozaka, po
usłyszeniu sygnału trąbki wojskowej zrywał się do galopu, nie reagując na
sprzeciwy woźnicy, rozbijał po drodze pojazd
i dołączał, potłuczony, wychudzony, ze śladami bata na skórze, do maszerujących
oddziałów. Nie były to przypadki odosobnione” (Lesław Kukawski, Cezary Leżeński
„O kawalerii polskiej XX wieku”, Warszawa 1991.)
Do
dobrostanu koni przywiązywano wielką wagę na wszystkich szczeblach dowodzenia
broni jezdnych. Nie było możliwości zatrzymania wszystkich wysłużonych koni,
jednak szczególnie zasłużone konie często pozostawały „na łaskawym” chlebie
jako żywe pomniki tradycji pułku. W 1 Pułku Ułanów Krechowieckich im. płk
Bolesława Mościckiego pozostał Krechowiak, wierzchowiec patrona oddziału.
Wszyscy dowódcy pułku dosiadali Krechowiaka na uroczystościach pułkowych. Dożył
27 lat. W 9 Pułku Ułanów Małopolskich wierzchowiec pierwszego dowódcy pułku Selim
dożył 30 lat. Piękne wspomnienie o swoim frontowym a potem sportowym koniu
Jaśku pozostawił mjr. Adam Królikiewicz:
„Od
czasu, gdy Jasiek przeszedł w stan spoczynku, prowadził, niczym nie skrępowany ląemocji. Korzystał ze swobody ruchów na cały
terenie koszar i placów pułku. W pogodne dnie szef szwadronu wachmistrz Hawla
wypuszczał go za stajni i Jasiek udawał się w dowolnym kierunku na swój
codzienny spacer, na przegląd życia pułku. Na niewielkim placu, otoczonym z
dwóch stron stajniami, a z dwóch budynkami koszarowymi, odbywały się w
godzinach zajęć ćwiczenia jazdy konnej, ujeżdżanie młodych koni, musztra,
woltyżerka, władanie lancą, cięcie łóz i rąbanie szablą z konia w pełnym
galopie, kłucie manekinów lancą i szabla, zdejmowanie pierścieni i podobne
ćwiczenia białą bronią – napełniały życiem i kurzem w pogodne dnie szwadronowe
rejony.
Jasiek
przypatrywał się ćwiczeniom rekrutów i młodych koni. Tu miał najwięcej uciechy
i fachowych spostrzeżeń. Ze znajomością wysłużonego wojskowego wygi przechodził
od plutonu do plutonu, notując w swej pamięci widziane usterki. Gdy obszedł już
wszystkie szwadrony – taki bowiem miał ustalony porządek dnia i zwyczaj –
resztę wolnego czasu poświęca ł beztroskiej włóczędze po ogródkach gospodarstw
szwadronowych, gdzie wyjadał co smaczniejsze rośliny, jarzyny, a nawet
kosztował niektóre kwiaty. I choć żadnemu koniowi nie darowano by tego, jemu
wybryki te uchodziły bezkarnie. Był ulubionym pupilem wszystkich, nietykalnym
tabu, był bowiem żywą historią sławy i
świetności sportowej pułku – jego bardzo zasłużonym koniem.” (Adam
Królikiewicz, „ Jasiek, Picador i ja”, Warszawa 1958.
Jasiek żył 28 lat, do
grudnia 1933 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz