Generał opowiadał:
Po
zdobyciu Walewic, które zdobyłem w nocnym boju z moim pierwszym szwadronem 17
pułku ułanów, liczyliśmy poniesione ciężkie straty. Z czterech oficerów mojego szwadronu, dwóch zginęło,
natomiast ja i drugi oficer byliśmy poważnie ranni, zginęło 18 ułanów z mojego
szwadronu. Ja z przestrzelonym prawym barkiem,
znalazłem się w szpitalu polowym, do którego trafili kawalerzyści ranni w
tej bitwie. Kiedy skończyła się Bitwa nad Bzurą, dołączyłem do grupy około 200
kawalerzystów, którzy zgubili swoje jednostki oraz tych którym rany na tyle
zagoiły się w szpitalu, aby uciec i nie zostać ogarniętym przez zbliżających się
Niemców. Nasza grupa ruszyła śladem Wielkopolskiej i Pomorskiej Brygad Kawalerii, które miały przebijać się do Warszawy. Nie należałem do grupy
dowodzącej naszym oddziałem, ponieważ byłem ranny (prawą rękę miałem
przybandażowaną do ciała). Koniem powodowałem lewą ręką, nie mogłem używać żadnej broni, ani szabli ani
pistoletu.
Całą
wyprawę śladami poprzedzających nas brygad kawalerii zapamiętałem jako szereg
zdarzeń zapisanych w mojej pamięci.
Pierwszym zdarzeniem, które tkwi w mojej pamięci, jest takie wspomnienie: wpadamy od tyłu na
stanowiska Niemieckiej artylerii ostrzeliwującej Warszawę. Artylerzyści
niemieccy nie byli przygotowani na atak od tyłu, a my nie byliśmy przygotowani
do zniszczenia dział. Udało nam się jedynie rozpędzić niemieckich artylerzystów,
a nie mieliśmy czasu na zniszczenie armat.
Popędziliśmy dalej.
Następne wspomnienie: wpadamy w główną ulicę dużej wsi w okolicach
Warszawy. Skręcamy w drogę w lewo i naszym oczom ukazuje się kompania piechoty
niemieckiej z karabinami na pasach, maszerująca spokojnie przed siebie.
Kawalerzyści dali ostrogę i ruszyliśmy na Niemców niespodziewających się ataku
z tyłu. Niemieccy żołnierze próbowali uciekać przed kawalerią, ale droga była
wygrodzona płotami posesji znajdujących się wzdłuż niej. Piechurzy usiłowali
wspinać się na te ogrodzenia. Kawalerzyści cieli ich szablami, kłuli, strzelali
z pistoletów i tratowali końmi. Nie jestem w stanie powiedzieć, ilu Niemców
zostało rannych, zabitych lub stratowanych przez konie. Pędziliśmy dalej przed
siebie. Mnie jedynie udało się dwóch Niemców kopnąć w głowę (przez ranę barku nie mogłem trzymać broni).
Następnym zdarzeniem, które zapadło mi w pamięć, to pokonujemy nocą w
galopie jakąś polanę. Przez polanę przechodził rów melioracyjny albo okop, nie
pamiętam dokładnie przez co nasze konie skakały. Niemcy, słysząc ruch na polanie,
ostrzeliwali nas na oślep. Mój koń po skoku przez rów wywrócił się wraz ze
mną. Udało mi się utrzymać wodze w lewym ręku. Nasza grupa odjechała w tym
czasie przed siebie. Przy mnie został jeden ułan, który pomagał mi w czasie
marszu. Nie mogłem dosiąść konia, wodze trzymałem w lewym ręku, ale prawą ręką,
która była przybandażowana do ciała, nie mogłem przytrzymać strzemienia do
wsiadania. Kule świstały nad nami, ułan, który przy mnie został, ponaglał mnie,
wołając ,,Panie rotmistrzu, prędzej, bo nas tutaj zastrzelą’’. W końcu zdenerwowany
pochylił się do mnie, złapał mnie za główny pas i przerzucił przez siodło. Po
czym galopem ruszyliśmy w ślad za naszą grupą. Cały czas pędziliśmy przed
siebie.
Nie
zdołaliśmy dostać się do Warszawy, śladami pomorskiej i wielkopolskiej brygad
kawalerii (szarża pod Wólką Węglową). Jechaliśmy przez Puszczę Kampinoską, a - po
wyjechaniu z niej - w kierunku południowo-wschodnim "na przyczółek
rumuński". Nasza grupa stopniowo zmniejszała się. Odpadali z niej ranni,
zabici, oraz ci, którzy zdecydowali się odłączyć. Zostało nas kilkunastu. 19
października 1939 r. zdecydowaliśmy się na zakończenie naszej walki. Konie
oddaliśmy w napotkanej wsi za cywilne
ubrania, broń zakopaliśmy, po czym każdy z nas udał się w wybranym przez siebie kierunku. Ja wybrałem
się z powrotem do Warszawy.
Wspomnienia Generała zapamiętał i spisał
rtm. Robert Woronowicz