Generał
(gen. Michał Gutowski we wspomnieniach
instruktora wyszkolenia kawaleryjskiego
Szwadronu Kawalerii WP, Zastępcy Dowódcy Szwadronu)
Pierwsze spotkanie.
Był 11
listopada 2000 roku. Od miesiąca szkoliłem Szwadron Kawalerii Wojska Polskiego
do wystąpienia w tym dniu. Miał to być pierwszy udział pododdziału w Święcie Niepodległości.
Wiedzieliśmy, że na tę uroczystość przyleciał aż z Kanady legendarny Generał,
ostatni z żyjących dowódców szwadronu z Kampanii Wrześniowej, czyli człowiek,
który wie, co to jest kawaleria. Odwiedził nas wieczorem tego dnia.
Zameldowałem się przed prostym jak trzcina starcem o przenikliwym spojrzeniu.
Generał wygłosił przemówienie do ułanów. Już wówczas zwróciłem uwagę na jasność
formułowanych myśli i bezbłędne powroty do głównego wątku po każdej dygresji,
niezwykłe jak na dziewięćdziesięcioletniego człowieka. Generał pochwalił ułanów
za gwardyjski wygląd w czasie defilady. Myślałem, że chce ich podnieść na
duchu, w końcu ćwiczyliśmy tak krótko. Jednak później już na osobności
pochwalił naszą pracę szkoleniową, a wizytując w parę dni potem trening – zaaprobował
metody szkoleniowe. Odetchnąłem.
Wspomnienia.
Kontakty z
Generałem stawały się coraz częstsze. Wówczas mieszkał sam na ulicy Oleandrów i
tylko weekendy spędzał u przyjaciół. Lubił, gdy odwiedzaliśmy go w trzy, cztery
osoby z kawalerii ochotniczej. Adam, Krzysztof i ja stanowiliśmy grupę młodych
osób, przy których Generał wyraźnie się ożywiał. Wspomnienia dzieliły się na te
wojenne oraz sportowo – jeździeckie. Zadziwiała fotograficzna niemal pamięć
zdarzeń z Kampanii Wrześniowej oraz walk 1 Dywizji Pancernej w 1944 i 45 roku.
Słuchając wspomnień, czuło się prawdę przebijającą ze słów Generała. Opisy
szarż kawaleryjskich, pojedynków pancernych pozbawione były patosu, za to pełne
samokrytycyzmu opowiadającego, zastanawiającego się zawsze, czy można było
zrobić coś lepiej, aby ochronić własnych podwładnych. Wspomnienia jeździeckie i
przemyślenia szkoleniowe dotyczące koni
i jeźdźców zadziwiały prostotą rozwiązań i metodycznością
działania. Osiągnięcia Generała były najlepszym potwierdzeniem słuszności jego teorii.
Z wielkim niepokojem przyjmowaliśmy częste w pierwszych latach wyjazdy naszego
ghuru do Kanady. Czy jeszcze wróci? To pytanie dręczyło nas do momentu każdego
powrotu. Poczuliśmy ulgę, gdy na stałe zamieszkał w Polsce.
Razem na koniu.
Do 2004 roku wizyty Generała w Starej Miłosnej, gdzie
stacjonuje Szwadron Kawalerii WP, łączyły się z przejażdżkami konnymi. Pierwsza
miała miejsce wiosną 2001 roku. Nie znając jeszcze tężyzny pana Michała
wybrałem spokojną, starą klacz Borowinę, sam zaś dosiadłem mojej Dumki. Po
pięciu minutach Generał powiedział: „zawsze jeździłem na dobrych koniach, a pan
dał mi taką łupę”. Zaproponowałem zamianę na moją klacz. Po uzyskaniu aprobaty
zeskoczyłem z konia gotów pomóc weteranowi przy zsiadaniu.”Niech pan przytrzyma
oba konie” – rozkazał Generał, po czym bez schodzenia na ziemię przesiadł się z
jednego konia na drugiego. Nawet nie zdążyłem się wystraszyć, tak szybko to
zrobił. Odtąd przejażdżki stały się normalnością, czasami łączyły się ze
skokami przez nieduże przeszkody terenowe. Po każdym takim wydarzeniu z
przejęciem relacjonowaliśmy znajomym wyczyny
Naszego Dziewięćdziesięciolatka. Kiedyś Generał obserwował prowadzony
przeze mnie trening władania szablą i cięcie łóz. Nie wytrzymał, dosiadł konia
i spróbował tej sztuki, w której przodował na zawodach Militari ponad
sześcdziesiąt lat temu. Najazd na łozę i moment cięcia były idealne, jednak
wyniesione z wojny uszkodzenie oka powodowało, że szabla mijała łozę. „ Nic to”
– powiedział – „jestem już umówiony na
zabieg u okulisty, po nim będzie lepiej”.
W czerwcu 2002 roku na Wielkiej Rewii Kawalerii w 25
Brygadzie Kawalerii Powietrznej Generał dowodził defiladą 140 kawalerzystów. Po
defiladzie mieliśmy wykonać pozorację szarży. Okazało się, że nasz Weteran
dowodzi i w tej części Święta. 140 koni ruszyło kłusem, a następnie galopem po
murawie lotniska w Glinniku. Na komendę „marsz, marsz” konie ruszyły cwałem. Na
czele na kasztanowatym Tunisie pędził dziewięćdiesięciodwuletni Generał.
Zimą 2003/04 kłopopty z kręgosłupem nasiliły się, konieczna
była operacja. Termin wyznaczono na styczniowy poniedziałek. W niedzielę
poprzedzającą ten dzień Generał pojechał do zaprzyjaźnionej stajni, dosiadł
konia i przeskoczył na nim kilka niewielkich przeszkód. Operacja udała się,
chodził sam w dwa dni później, ale na konia nie wsiadł już nigdy.
Ułani.
Generał starał się odwiedzać Szwadron Kawalerii WP zawsze,
gdy przychodził nowy pobór. W kilkunastominutowej mowie przedstawiał kandydatom
na ułanów zaszczyt, jaki ich spotkał w związku ze służbą w tym pododdziale.
Odwoływał się do pamięci o tych wszystkich swoich kolegach, którzy polegli
walcząc o wolną Polskę. Wrażenie na ułanach wywierał niesamowite, nie zdarzyło
się, aby którykolwiek przysnął na takim wykładzie. Kontakt z tymi młodymi
następcami dawnych kawalerzystów działał na Generała, jak pobudzający narkotyk.
Głos stawał się dźwięczny i wyraźny, prosta postawa i groźne spojrzenie
powodowały, że spotkanie takie na zawsze pozostawało w pamięci żołnierzy.
Pożegnanie.
Nieubłagany czas coraz bardziej dawał o sobie znać. W 2005
roku Generał zamieszkał na stałe u Pani Ewy i Pana Ryszarda – swoich
przyjaciół, którzy otaczali go opieką od czasu powrotu z Kanady. We wrześniu
2005 roku zorganizowano wspaniałe urodziny Generała na Warzawskiej Cytadeli.
Miałem wówczas honor pełnić funkcję jego adjutanta i towarzyszyć Mu we wjeździe
na Cytadelę w stylowym lando. Zima to dla tak wiekowych ludzi bardzo ciężki
czas. Generał dużo spał, w trakcie spotkań widać było wyczerpywanie się sił
witalnych przyspieszone poważną chorobą. Nadchodziła Wielkanoc, w Wielki Piątek
zatelefonował do mnie Generał. Powiedział, że idzie do szpitala i że ma przeczucie,
że się już nie zobaczymy. Podziękował mi za pracę włożoną w wyszkolenie
Szwadronu – „Pistolet z pana, panie Robercie”- to najwyższa pochwała, jaka może
spotkać kawalerzystę z ust przedwojennego oficera. W piętnaście minut byłem u
pp. Ewy i Ryszarda, gdzie przebywał Generał. Porozmawialiśmy piętnaście minut,
wszystko wyglądało w najlepszym porządku. W Wielką Sobotę zawieziono go do
szpitala na wzmocnienie kroplówką przed Świętami. W Wielką Niedzielę, szykując
się do wyjścia z kliniki, Generał upadł i złamał sobie kość udową.
Operacja, a po niej nieudana rehabilitacja przyspieszyły
nadejście końca. W trakcie kilkakrotnych wizyt w szpitalu, a później w
hospicjum poznawał nas i zawsze pytał: „ co tam w Szwadronie?”, ale rozmowa w
pamiętny Wielki Piątek była zgodnie z jego przeczuciem ostatnim naszym w pełni
świadomym kontaktem.
rtm. Robert Woronowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz